środa, 12 września 2012

Archaiczna mądrość animizmu - artykuł w "Dzikim Życiu" 9/2012

Rzecz to, co prawda, nie o bushcrafcie (a przynajmniej nie wprost). Ale niemal dla każdego, kto bushcraftem się para, Dersu Uzała to postać ważna, nawet jeśli jest on tylko wytworem pisarskiej wyobraźni Władimira Arsenjewa, autora książek o tym syberyjskim myśliwym. Poniżej zamieszczam kilka fragmentów mojego tekstu na temat legendarnego Golda opublikowanego w najnowszym numerze "Dzikiego Życia" (9/2012), licząc, że - być może - kogoś z Was zainteresuje całość artykułu. Tak, czy inaczej - miłej lektury!


„Odkrycie – zauważa Jacek Kurczewski – że człowiek pierwotny może być dobry, a nawet lepszy niż człowiek cywilizowany, okazuje się głównym odkryciem podróżnika Arsenjewa”. Rosjanin przybywa do tajgi ze świata, w którym to, co dzikie, niepoddane wpływowi cywilizacji, jest gorsze, a nawet złe. „Kiedyś sądziłem, że dzikiego człowieka cechuje egoizm, uczucie humanitaryzmu zaś, miłości do człowieka i zainteresowania cudzymi sprawami właściwe są wyłącznie Europejczykom. Czy przypadkiem się nie pomyliłem?” – pyta samego siebie podróżnik. Wątpliwość prowokuje w nim zachowanie Dersu, który, gdy po nocy opuszczali jedną z wielu rozsianych po tajdze chatek myśliwskich, zostawia nieco rzeczy, by mógł z nich skorzystać ktoś inny. „Pamiętam do dziś, jak mną to wtedy wstrząsnęło. Zamyśliłem się… Gold troszczył się o nieznanego mu człowieka, którego nigdy nie zobaczy i który pewnie nigdy się nie dowie, kto przygotował mu drwa i prowiant. /…/ Okazuje się, że ten dzikus był znacznie bardziej ludzki niż ja. Troska o wędrowca!… Dlaczego u ludzi mieszkających w miastach to uczucie, to zainteresowanie cudzymi potrzebami umarło? A przecież kiedyś musiało być…”. To jest właśnie ten moment, w którym Arsenjew nie tylko zaczyna wątpić w to, że „dzicy” stoją moralnie niżej od Europejczyków. Dopuszcza również do siebie nieśmiało myśl, że cywilizacja może moralnie znieczulać, czynić ludzi mniej ludzkimi. Na tle poglądów epoki wątpliwość Arsenjewa niesie w sobie rewolucyjny ładunek. Niemal w tym samym czasie, w Afryce Rzesza Niemiecka zagładza Hererów, w Australii brutalnie pacyfikuje się Aborygenów, a w Ameryce Północnej przegania Indian na coraz mniej urodzajne ziemie, by wegetowali odarci z dumy i godności ich przodków. Wszystko to w imię moralnej wyższości białych.

[...]

Świat Dersu jest głęboko egalitarny. Ludzie, zwierzęta i rośliny są sobie równi. Człowiek nie jest wyróżniony. Jeśli jest tu jakaś hierarchia, to z pewnością ludzie nie stoją na jej czele. Gold nie traktuje tajgi jak swojej własności – czuje się współmieszkańcem, ale nie właścicielem. Bierze z niej tyle, ile potrzebuje. Nie zabija na darmo, a już z pewnością nie dla rozrywki. Ze zwierzętami czuje zresztą głębokie powinowactwo, ponieważ „gdy – pisze o podobnych Dersu przedstawicielach ludów pierwotnych James Serpell – żyje się bliżej natury, idea sztywnej granicy dzielącej zwierzę i człowieka musi wydawać się oczywistym nieporozumieniem”.

[...]

To, co dzisiaj nazywa się kryzysem ekologicznym, zaczęło się właśnie od tego, że stopniowo kultura Zachodu oduczała się myślenia o świecie jako o czymś świętym. Nasze teraźniejsze kłopoty zaczęły się wtedy, gdy Europejczycy w wysokich drzewach przestali dostrzegać axis mundi, a zaczęli jedynie budulec albo materiał opałowy. I skończą się one w momencie, gdy słuchając śpiewu nocnego ptaka usłyszymy w jego głosie pieśń, którą wybrzmiewa wszystko, co istnieje. W innym wypadku, nasze gadanie o „zrównoważonym rozwoju” będzie tylko odwlekaniem nieuchronnego końca.

piątek, 24 sierpnia 2012

Piec ziemny


Jak się okazuje, z możliwości, jakie daje nam piekarnik nie musimy wcale rezygnować podczas dłuższych biwaków. Wzorując się na praktycznej mądrości przodków możemy podobne urządzenie skonstruować sobie w terenie. Może nie będzie miało termoobiegu i elektronicznej regulacji temperatury, ale potrawy z niego będą nie mniej smaczne, niż ze „zwykłego” piekarnika.

Piec ziemny zbudowałem razem z młodzieżą na niedawnym obozie survivalowym w Niepołcku na życzenie kucharza (Domicjana). Metodę konstrukcji zaczerpnąłem z „Podręcznika przetrwania dla sił specjalnych” Chrisa McNaiba. Wykonanie pieca jest dość szybkie i – jeśli tylko dysponujemy odpowiednimi narzędziami – nie powinno zająć dłużej niż 1-1,5 godziny. Poszczególne etapy pracy zilustrowałem rysunkami.

Co jest potrzebne?

Potrzebujemy czegoś do kopania. Od biedy, wystarczy saperka, ale lepszy będzie szpadel. Musimy też mieć coś, co posłuży jako komora piekarnika. Wykorzystaliśmy wiadro (bo akurat mieliśmy je pod ręką), ale można użyć czegoś innego: na przykład, dużych płaskich kamieni, czy nawet cegieł. Ważne jest, by komora pieca była na tyle przestronna, by umożliwiała nam przygotowywanie tych potraw, które chcemy.

Etap 1: przygotowanie paleniska

Na początek kopiemy wąski rowek o głębokości około 30-40 centymetrów. Będzie on paleniskiem, w którym zapłonie płomień ogrzewający piec.


Szerokość paleniska zależy od tego, jak szeroka będzie komora naszego piekarnika. Podobnie jest z jego długością. W naszym przypadku – jak napisałem, za komorę służyło wiadro – palenisko miało jakieś 25-30 centymetrów szerokości. Wnętrze możemy wyłożyć kamieniami, by palenisko miało izolację od ziemi (to ważne szczególnie wtedy, gdy budujemy piec w wilgotnej ziemi).

Etap 2: montaż komory pieca i początek budowy komina

„Montaż” brzmi może nieco zbyt technicznie. Sprawa jest prosta: wiadro kładziemy bokiem nad paleniskiem, które musi mieć taką szerokość, by pojemnik nie zsunął się nam na dół. Tuż za pojemnikiem wbijamy prosty drąg o średnicy 5-10 centymetrów. To wzornik komina (długość drąga: w zależności od rozmiarów pieca).



Z wiadra powinniśmy usunąć rączkę. Jeśli „uszy” ją przytrzymujące wystają ponad obręcz wiadra, to powinniśmy je zagiąć ku dołowi. W innym przypadku nie będzie możliwe szczelne domknięcie komory piekarnika podczas pieczenia. To ważne, by o tym pamiętać, bo jeśli tego nie zrobimy, to cała nasza praca może pójść na marne.

Etap 3: usypanie kopca

Wiadro i drąg zasypujemy ziemią. Musimy uważać, by nie zasypać przy tym paleniska. Dobrze, jeśli ziemia, która przysypujemy konstrukcję będzie gliniasta – dzięki temu nie będzie się nadmiernie osuwała.


Etap 4: ukończenie komina

Na ostatnim etapie pracy musimy delikatnie wyciągnąć drąg z kopca. Róbmy to delikatnie i powoli, by tunel komina nie osunął się i nie zniweczyło to naszej pracy. Jeśli komin się zawali, to będziemy musieli sypać piec od początku…



Pieczemy!
W zasadzie piec jest już gotowy. Możemy go jeszcze przepalić, czyli palić w palenisku dłuższy czas ogień. To utwardzi ziemię i nada całej konstrukcji większą spoistość. Przygotowując potrawy nie zapomnijmy o tym, by zamknąć czymś piekarnik, np. dużą pokrywką od garnka lub wiadra.


sobota, 18 sierpnia 2012

„To my jedziemy do lasu?” – relacja z obozu survivalowego „Leśna Republika” (Niepołcko 2012)


Survival jest dla wszystkich. To znaczy, uprawianie tej dyscypliny (?) nie jest zarezerwowane tylko dla komandosów i innych „twardzieli”. Dobitnie przekonałem się o tym na obozie survivalowym w Niepołcku, widząc nastolatki, które - nie patrząc na stan swoich pomalowanych paznokci, w pełnym makijażu i z wielką ochotą - budowały szałasy.

Niepołcko to wieś położona niecałe 10 kilometrów na północ od Barlinka (woj.zachodniopomorskie). Nie ma tam zasięgu telefonii komórkowej, co jakiś czas ciszę wypełnioną śpiewem ptaków zakłóca jedynie odległy szum maszyn rolniczych. Okoliczne lasy są dobrym miejscem do organizacji obozów przetrwania. To oczywiście nie kompletna dzicz, ale jednak warunki pozwalające na stworzenie poczucia przebywania poza cywilizacją.
Z organizacją obozu nosiłem się już od dłuższego czasu, a przynajmniej od momentu, kiedy podjąłem współpracę z Zachodniopomorską Fundacją Pomocy Rodzinie „Tęcza Serc”. Przez całą pierwszą połowę 2012 roku prowadziłem zajęcia z survivalu dla młodzieży, a organizacja podobnego wydarzenia wydawała się dobrym zwieńczeniem półrocznego cyklu zajęć.
Do współpracy zaprosiłem Domicjana Maraszkiewicza, z którym odbyłem już kilka wypadów survivalowych. Domek miał sporo doświadczenia związanego z kucharzeniem na obozach harcerskich. Jego pomoc w załatwianiu różnych formalności była nieoceniona. Zrobił też świetną robotę jako logistyk - ostateczny kształt i ład przestrzenny obozu to przede wszystkim jego zasługa.

Pierwszy szok

W końcu nastał dzień wyjazdu. W autobusie wiozącym nas na miejsce zaczęliśmy się poznawać. Dla niektórych uczestniczek cel podróży był zaskoczeniem („To my jedziemy do lasu?”). W końcu – jedni pełni obaw, inni żądni przygody – znaleźliśmy się na miejscu. Szybko rozładowaliśmy graty i ruszyliśmy w stronę miejsca obozowego, ulokowanego w zarośniętym lasem starym niemieckim majątku.
Zauważyłem, że niektórym na widok spartańskich warunków zakwaterowania zrzedła mina. W szczególności, przerażenie dziewczyn budziła umywalnia zrobiona z plandeki budowlanej. Nie wspominam już o braku bieżącej wody do mycia. Zaczęliśmy się z Domkiem zastanawiać, czy niektórzy uczestnicy nie opuszczą nas przed czasem. W końcu mieliśmy tu spędzić osiem dni.

Opanować własny umysł

Dni miały swój porządek, choć nie przesadzaliśmy z dyscypliną. Dwa razy dziennie zajęcia, do tego posiłki, sjesta i wieczorne ognisko.
W większości, za prowadzenie zajęć odpowiedzialny byłem ja. (Domek – poza organizacją świetnego warsztatu pierwszej pomocy – jeździł głównie po zaopatrzenie, załatwiał różne sprawy i gotował.) Trzy tematy survivalowe zdominowały obóz – pozyskiwanie i uzdatnienie wody do spożycia, rozpalanie i utrzymywanie ognia oraz budowa schronień z naturalnych materiałów. Entuzjazm i emocje budziły nocne marsze i gra w podchody. Trochę mniejszy – dzienne wycieczki.




Niewątpliwie największym wydarzeniem obozu był samotna noc w lesie (tzw. „solo”). Początkowo zdecydowanych na to było aż osiem osób. Do próby przystąpiło sześć: Janek, dwóch Łukaszów, Maciek, Patryk i Rafał. Założenie było takie, że mają spędzić noc w lesie samotnie – każdy w samodzielnie wybudowanym szałasie. Schronienia miały być oddalone od siebie przynajmniej o sto metrów, by stworzyć poczucie izolacji.
Starałem się jak najlepiej przygotować ich do tego doświadczenia. Poza nauką technik (przećwiczeniem rozpalania ogniska i budowy schronienia) omówiłem z nimi to, czego mogą się spodziewać nocą w lesie i jak na to może reagować ich psychika. Podkreślałem, że tak naprawdę będą się mierzyć nie z otaczającym ich ciemnym lasem, ale własnym umysłem - zawartymi w nim uprzedzeniami względem przyrody i fałszywymi wyobrażeniami o niej. Garść przydatnych uwag dorzucił jeszcze Domicjan. Mimo to, wielu z nich nie chciało uwierzyć, że nie grozi im nocny atak dzika… Pod koniec dnia, gdy już żarzyły się ogniska, przy szałasach czuć było napięcie i obawę przed zagęszczającą się ciemnością. Zrobiłem ostatnią rundę po wszystkich stanowiskach, uścisnąłem każdemu dłoń życząc powodzenia i odwagi, po czym oddaliłem się do swojego szałasu.
Choć każdy miał możliwość wycofania się, to nikt z niej nie skorzystał. Do rana wytrwali wszyscy. Z radością gratulowałem wszystkim przejścia próby. W obozowisku część osób przywitała ich zasłużonymi brawami. Podczas wieczornego ogniska „solowicze” opowiedzieli reszcie o swoich nocnych doświadczeniach: niepokojących nocnych dźwiękach, szalejącej wyobraźni i próbach jej okiełznania.







Wieczorny czas refleksji

Podczas obozu wieczorne ogniska pełniły ważna rolę. Każdy mógł się w trakcie ich trwania podzielić swoimi wrażeniami z mijającego dnia. Mówiliśmy – na równych prawach: tak uczestnicy, jak i instruktorzy – o tym, co nam się podobało, a co nie, co powinno ulec zmianie, poprawie etc. Podczas takiego ogniska wspólnie z młodzieżą ułożyliśmy również regulamin obozu, gdzie każdy mógł zabrać głos w dyskusjach i głosowaniach dotyczących każdego punktu. Ta ostatnia kwestia była dla nas szczególnie istotna, jako że zależało nam, by wytworzyć w uczestnikach poczucie odpowiedzialności za obóz. Chcieliśmy, by mieli poczucie, że nie są tylko klientami, ale współwłaścicielami całego wydarzenia. Przynajmniej w kilku przypadkach się to udało.
To był pierwszy obóz survivalowy, który organizowaliśmy z Domicjanem. Nie podnosiliśmy poprzeczki ekstremalnie wysoko – zależało nam, by zachęcić do uprawiania sztuki przetrwania również osoby, które miały z nią styczność pierwszy raz. Na trudniejsze obozy przyjdzie jeszcze czas (myślimy już o obozie zimowym).
Ważne jest to, że gdy przyszedł czas na wyjazd, to nikt nie miał nań ochoty. To dało nam poczucie dobrze wykonanej pracy.

piątek, 4 maja 2012

Bushcraft a edukacja ekologiczna - artykuł w "Dzikim Życiu"

Z przyjemnością informuję, że "Dzikie Życie" (nr 5/2012) - pismo Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot - opublikowało mój artykuł dotyczący wykorzystania bushcraftu/survivalu w edukacji ekologicznej - "Droga do lasu. Bushcraft jako radykalna edukacja ekologiczna". Tu można zobaczyć przeczytać tekst w całości.: http://pracownia.org.pl/dzikie-zycie-numery-archiwalne,2321,article,5511
Chciałbym również zwrócić uwagę na wspaniałe zdjęcia autorstwa Łukasza Malinowskiego, które ilustrują mój tekst!




Poniżej zamieszczam kilka fragmentów z artykułu - być może będą dla Was zachętą, by sięgnąć do całości:


„W tradycyjnym podejściu [do edukacji ekologicznej - R.J.] - pisze Ryszard Kulik - szczególną rolę kładzie się na funkcje poznawcze: analizowanie, rozumienie, zapamiętywanie, myślenie pomijając w dużym stopniu sferę emocjonalną oraz tą związaną z samym zachowaniem”. Tymczasem, „głównym czynnikiem odpowiedzialnym za kryzys ekologiczny jest świadomość, sposób myślenia, przekonania, czy postawy i wartości, które dominują we współczesnej kulturze. Jeżeli tak rzeczywiście jest, to oddziałując na te czynniki jesteśmy w stanie, w konsekwencji, doprowadzić do zmiany w obszarze stanu naszej planety”.
Kulik - zresztą nie jako pierwszy - wskazuje na sedno problemu: kluczem jest praca z postawami i wartościami. To powinno być rdzeniem edukacji ekologicznej. Przekazywanie naukowej wiedzy dotyczącej mechanizmów funkcjonowania środowiska naturalnego to rzecz drugorzędna, a przynajmniej nie najważniejsza.[...] Kluczowa jest przemiana świadomości, zmiana postrzegania przyrody w odniesieniu do naszego życia i - szerzej - naszej kultury. Istotne jest więc tworzenie warunków do tego rodzaju zmiany. Doskonałe nadaje się do tego właśnie bushcraft.

[...]

„Bushcraft - pisze Raymond Mears - łączy nas z przyrodą, a u jego korzeni jest szacunek dla natury i wszystkich żywych istot”. Wiedza o przetrwaniu wytwarza więź z otoczeniem, która - wyrażając się nieco metaforycznie - na powrót upodabnia nas do łowców-zbieraczy. Znosi wyobcowanie od przyrody, będące rysem charakterystycznym cywilizacji białego człowieka. To właśnie tu jest ukryty potencjał bushcraftu, który może być użyty do przemiany naszej ekspansywnej i antropocentrycznej świadomości kulturowej. Jeśli edukacja ekologiczna ma opierać się na kontakcie z przyrodą, to trudno wyobrazić sobie jego bardziej bezpośrednią formę.
Może być więc bushcraft traktowany jako radykalna edukacja ekologiczna. Takie podejście mieści się całkowicie w nurcie tzw. pedagogiki przygody. A w niej - jak ujmuje to Werner Michl, czołowy europejski przedstawiciel tego nurtu - powinno zawsze chodzić o to, by wychowanków „poruszać wewnętrznie przez przeżycia”. Przygoda - jako silne doznanie - jest w stanie dokonać w człowieku istotnej przemiany. W pedagogice przygody chodzi więc o to, by przeżycie dokonujące się w rzeczywistości zewnętrznej prowadziło do zmiany na poziomie wewnętrznym, indywidualnym. Do tego potrzebna jest jeszcze refleksja, która pozwala na świadome odniesienie się do tego, co się przeżyło i jaki to ma i może mieć wpływ na nas. 

[...]

Chcę podkreślić to, że szczególnie istotne jest to, aby nie zaniedbywać refleksji. To ona jest „drugą nogą” pedagogiki przygody. Bez refleksji sztuka przetrwania pozostanie bowiem tym, czym jest na najbardziej bazowym poziomie - zestawem technik i umiejętności. „Akcja - pisze Werner Michl - jest tylko widzialnym i spektakularnym momentem. Należy ona wprawdzie do pedagogicznej dramaturgii, jednak nie powinno się jej wyżej cenić niż te […] ciche, spokojne, kontemplacyjne i pełne przemyśleń fazy”.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Styczniowy nocleg


W tym roku – niestety – znalazłem czas tylko na jedno zimowe bytowanie – w styczniu. Wspólnie z Kolegą Patrykiem wybraliśmy się w tym celu w okolice Jeziora Świdwie w Puszczy Wkrzańskiej (Zachodniopomorskie). Co prawda śniegu nie było, ale temperatury były jak najbardziej zimowe – ok. 10 st. C poniżej zera nocą. Niezrażeni brakiem śniegowego puchu poszukiwaliśmy optymalnego zimowego schronienia dla dwóch osób.

Koncept

Zdecydowaliśmy się na konstrukcję szałasu o kształcie litery „U”, lub – jak kto woli – podkowiastym, czyli z trzema ściankami i jedną przestrzenią otwartą, która jednocześnie miała być wejściem do schronienia. W środku, centralnie, zdecydowaliśmy się ulokować ognisko syberyjskie, czyli „nodię”. Schronienie miało być skonstruowane tak, by ciepło wydzielane przez ognisko odbijało się od ścianek szałasu i – tym samym – w jak największym stopniu ogrzewało wnętrze.
Przy budowie przyjęliśmy założenie, że nie zetniemy żadnego drzewa, tylko wykorzystamy leżące tu i ówdzie powalone przez robotników leśnych świerki, sosny i brzozy. Drzewa to również istoty żywe i naprawdę – o ile nie ma naprawdę uzasadnionej potrzeby (a treningowy wypad do lasu niewątpliwie nią nie jest) – nie należy ich tego życia pozbawiać. 

Budowa szałasu

Najpierw wbiliśmy w ziemię cztery słupki z ociosanych cienkich pni sosnowych. Przywiązaliśmy do nich trzy żerdzie (patrząc z góry otrzymalibyśmy właśnie literę „U” o kątach prostych), które miały pełnić funkcję kalenic szałasu. Jako wiązania użyliśmy sznurka poliprenowego – był to jedyny element „sztuczny” w całej konstrukcji. Potem przystąpiliśmy do zbierania igliwia na materace.
Ścinanie świeżych gałązek było niewątpliwie najdłuższym etapem w tworzeniu całej konstrukcji. Nie chcieliśmy – by nie osłabiać roślin – pozyskiwać ich tylko z jednego drzewa. Zbieraliśmy więc po kilka gałązek z kilkunastu drzew, co znacznie wydłużyło pracę, ale nie wyrządziło im żadnej poważnej szkody. Zebrane iglaste gałązki ułożyliśmy na ziemi tak, by tworzyły posłanie szerokości około 1 metra, długości dwóch i wysokości jakichś 30-50 centymetrów. Mogę z czystym sumieniem napisać, że wszystkie materace i maty samopompujące świata nawet w najmniejszym stopniu nie dorównują komfortem takiemu „naturalnemu” łóżku. Nawet bez karimaty było bardzo wygodnie i – co najważniejsze – ciepło, jako że puszysta kopa igieł znakomicie chroniła przed zimnem i wilgocią nieprzyjemnie bijącymi od ziemi.
Po przygotowaniu posłań zabraliśmy się do konstrukcji spadzistych dachów. W tym celu na oparte o kalenice żerdzie ułożyliśmy ponownie świeżo ścięte igliwie. Warstwa miała jakieś 20-30 centymetrów w najgrubszych miejscach. Z założenia nie miała chronić przed deszczem (co najwyżej przed śniegiem) a jedynie tworzyć izolację cieplną. Tę funkcję spełniła doskonale. Coraz szybciej zbliżające się do horyzontu słońce zmusiło nas do rezygnacji z wyściełania gałązkami trzeciego dachu, który nakryliśmy po prostu zwykłą plandeką budowlaną. Tuż przed zmrokiem schronienie było gotowe – jego budowa zajęła nam blisko 4 godziny. Teraz należało zająć się ogniskiem.



Nodia

to wspaniały wynalazek. Jest to ognisko, w którym palą się poziomo ułożone pnie drzew. Zaletą tego rozwiązania jest to, że takie ognisko samo się zasila. Jeśli odpowiednio dobierzemy drewno – gatunek i grubość – to może palić się nawet kilkanaście godzin. Nasze, niestety, nie była tak dobre.
Wykorzystaliśmy stosunkowo cienkie pnie sosnowe i brzozowe – takie były „pod ręką”. Konstrukcja wyglądała następująco: na dwa krótkie klocki położyliśmy w poprzek dwie kłody długości około 2 metrów. Na nie znów dwa klocki i ponownie dwie kłody. Z boku – przy obydwu końcach ogniska – wbiliśmy w ziemię po dwa kołki, by trzymały konstrukcję w całości i uchroniły ją przed rozpadem, gdy już będzie się palić.



Rozpalenie ogniska poszło gładko, mimo że pnie były nieco zawilgocone. Dość szybko jednak nasza nodia ujawniła swoje wady. Przede wszystkim, cienkie kłody iglaste szybko się wypalały. Trochę dłużej wytrzymywały kłody brzozowe – z uwagi na inną strukturę wewnętrzną drewna – ale te również nie cieszyły ciepłem zbyt długo. Dodatkową wadą było to, że płonące drewno iglaków lubi strzelać wokół żarzącymi się odłamkami, co zostawiło ślady na naszych śpiworach w postaci kilku mniejszych i większych wypalonych dziurek. Żywotność naszej nodii wynosiła jakieś 2 godziny. W efekcie w nocy 4 razy musieliśmy rozpalać nowe ogniska. Co prawda, na wszelkie wypadek zgromadziliśmy więcej odpowiedniego materiału, ale udaremniło to nieprzerwany sen. Faktem jest jednak to, że nie zmarzliśmy, mimo ujemnej temperatury poza szałasem. Ciepło było intensywne i nie pozwalało nam na wychłodzenie się. To traktuję jako niewątpliwy sukces.

Podsumowując,             
                                                                                    
szałas był dość komfortowy. Miejsce do spania było dużo, a jego szerokość pozwalała na przybliżanie i oddalanie się od ognia, w zależności od potrzeby ogrzania ciała. Jedynym jego słabym punktem było to, że jedna jego strona nie była zabudowana. Przez to uciekała nam część ciepła, a niekiedy – przy silniejszych podmuchach wiatru – wpadało zimne powietrze. Jednak różnica temperatur poza i w szałasie była wyczuwalna, i to znacznie, gdy wyszło się na zewnątrz.
Jeśli chodzi o samo posłanie, to warto w przyszłości przygotować burty z cienkich sosnowych/świerkowych pni. Dzięki temu materac, pod wpływem nacisku ciała, nie będzie rozchodził się na boki.
Najmniej, jak już wspomniałem wyżej, udała się nam nodia: kłody były za cienkie, drewno wypalało się szybko i sypało żarzącymi się odłamkami. Mimo to, pijąc o poranku ciepłą herbatę, mogliśmy być z siebie zadowoleni.

poniedziałek, 26 marca 2012

Trzech Panów w łódce (nie licząc psa), czyli dawna wyprawa na śródodrze


(Co prawda, opisywana tu eskapada miała miejsce dość dawno temu (bo w 2009 roku), ale była niezapomniana z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że był to „wieczór kawalerski” jednego z członków ekipy – Rafała vel. Raka. Po wtóre - po raz pierwszy odkryłem bogactwo i piękno leżącego niemal w centrum Szczecina śródodrza: krainy prawie dzikich wysp, gdzie, całe szczęście, nie uświadczy się turystów, za to orły bieliki - owszem. Fascynacja ta trwa do dziś i jest nieustannie pogłębiana kolejnymi wypadami.)

Trawestując tytuł znanej powieści Jerome K. Jerome’a - panów w łódce było trzech, nie licząc psa. Dzieciak, Raku, Maks (mój pies) i ja wypłynęliśmy w sobotę około 6 rano z okolic starej papierni na Gocławiu (dzielnica Szczecina). Pogoda była słoneczna i bezwietrzna. Naszym celem było spenetrowanie śródodrzańskich wysp, wizyta na betonowym statku „Ulrich Finsterwalde” oraz odnalezienie starego poniemieckiego cmentarza w okolicach wsi Święta.


Kąpiel mimo woli
Łódka okazała się być taką kruszyną, że podczas transportu bagażu trzeba było robić podwójny kurs, bo gdybyśmy władowali się do niej w trójkę ze wszystkimi gratami i psem, to nawet niewielka fala stwarzałaby ryzyko wywrotki.
Z uwagi na to, że na eskapadę mieliśmy tylko 2 dni zdecydowaliśmy się ograniczyć się do eksploracji - poza wizytą we wspomnianych  miejscach - Wyspy Mewiej. Po dopłynięciu zostawiliśmy na niej cały bagaż – tam planowaliśmy założyć obóz. Pierwszym celem naszej wyprawy był stary niemiecki betonowiec, osadzony na mieliźnie w północnej części Jeziora Dąbie.


Wtedy spotkała nas pierwsza przygoda, z gatunku tych "niespodziewanych". Nasza łódka była bardzo płytka i wsiadając na nią tąpnąłem nogą nieco zbyt mocno. W efekcie krypa nabrała wody i… znaleźliśmy się w wodzie z całą zawartością łódki  Całe szczęście większość rzeczy mieliśmy zabezpieczoną plastikowymi workami i nic nie uległo zniszczeniu. Przebraliśmy się i po tym niefortunnym – aczkolwiek zabawnym - wydarzeniu odbiliśmy od brzegu.
Statek z betonu
Na betonowiec płynęliśmy trochę nerwowo, nieustannie wypatrując motorówek i innych łodzi mogących robić dużą falę, ale - całe szczęście - te, które nas mijały zachowywały zawsze rozsądną odległość. Do betonowca podpłynęliśmy od północnej strony - ktoś kiedyś zamontował tam ledwie już trzymającą się drabinkę, po której można dostać się na statek. Emocji dostarczyło wciąganie liną na pokład mojego psa (zarówno mi, jak i jemu), dla którego w tym celu zrobiłem uprząż z bluzy. Żałuję, że nie mam tego na żadnym zdjęciu, bo widok był naprawdę niecodzienny.





Stary betonowiec "Urlich Finsterwalde" służył podczas II wojny światowej do transportu benzyny syntetycznej produkowanej w leżących nieopodal Szczecina Policach. Niemcy zdecydowali się na budowę betonowych statków - poza tym leżącym na Dąbiu w użyciu był jeszcze "Karl Finsterwalde", który dzisiaj znajduje się na dnie w okolicach Świnoujścia - z uwagi na problemy ze stalą, które pojawiły się podczas przedłużającej się wojny. "Urlich Finsterwalde" został uszkodzony podczas jednego z nalotów i wyłączono go z użytku. W latach 60-tych odholowano go na miejsce, w którym obecnie się znajduje. Dzisiaj jest atrakcją turystyczną.



Grodzie i komory transportowe są na statku zalane, ale naszą uwagę zwróciło to, że można dostać się do pomieszczeń na dziobie. Niestety nie dysponowaliśmy żadnym sprzętem, który by nam to umożliwił - drabiną zwykła lub sznurkową - i dlatego nie chcieliśmy ryzykować schodzenia na dół. Niemniej korci nas, by tam zajrzeć i pewnie kiedyś to zrobimy.
Zarośnięty cmentarz
Po dość kłopotliwym zejściu (i - tym razem - spuszczeniu mojego psa w uprzęży, który był na tyle zestresowany, że po raz pierwszy w życiu mnie ugryzł ) skierowaliśmy się do naszego następnego celu - starego poniemieckiego cmentarza. Znajduje się on na południe od wsi Święta (północy brzeg Jeziora Dąbie). Aby się do niego dostać zacumowaliśmy w uroczej i nieużywanej już przystani jachtowej. Dojście do plaży było mocno zarośnięte i musieliśmy zrobić użytek z maczety. Wciągnęliśmy łódkę na brzeg i ruszyliśmy w głąb lądu.



Przez kilkaset pierwszych metrów musieliśmy się przedzierać przez gęste trawy i zarośla, po czym udało nam się wyjść na polną drogę. Ta po kilkunastu minutach zaprowadziła na do miejsca przeznaczenia. Cmentarz znajduje się w całkowitej ruinie. Nagrobki nie mają nawet tablic upamiętniających tych, którzy tam leżą. Ciała nie były chyba ekshumowane, ale nie wiem tego na pewno. Całość przedstawiała dość przygnębiający widok i dawała asumpt do przemyśleń nie tylko nad kruchością ludzkiego życia ale i przemijalnością pamięci po nim.
Komary, komary… i komary
Zbliżała się godzina 16 i zdecydowaliśmy się wracać do obozu na Wyspie Mewiej na obiad. Na miejscu rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy ruszt metodą opisaną przez Dęba na jego blogu (zamiast patyków jako kratki użyliśmy jakiegoś powoju, chyba bluszczu, który jednak po pewnym czasie przepalał się - patyki są jednak lepsze). Usmażyliśmy na kocherze rybę a na ruszcie upiekliśmy podpłomyki, który przygotowaliśmy już na miejscu. Potem wylegiwaliśmy się w hamaku i na rozłożonych karimatach blisko godzinę. Ostre słońce, wiosłowanie, aktywność od wczesnych godzin rannych i wreszcie zjedzony z apetytem obiad uczyniły nas nieco ospałymi. Po krótkiej próbie eksploracji wyspy zdecydowaliśmy się odłożyć ją na dzień następny.





Noc minęła bardzo spokojnie. Nasze miejsce noclegowe było osłonięte od wiatru, chłód też nie był uporczywy. Ja spałem w hamaku pod rozciągniętym ponchem BW a koledzy pod spiętymi dwoma pałatkami WP, wymościwszy sobie uprzednio legowisko ściętymi suchymi trzcinami. Nie słyszałem w otaczających nas zaroślach dźwięków żadnych większych zwierząt, w dzień nigdzie na wyspie nie znaleźliśmy też ich śladów – wydaje się więc, że rezydentami są tutaj głównie owady, płazy, gady i ptaki. Pierwszego dnia kilka metrów nad moją głową przeleciał majestatyczny bielik, co wprawiło mnie w zachwyt  Tak jak się spodziewaliśmy było tutaj mnóstwo komarów – były dokuczliwe nawet w dzień, udało się od nich opędzić dopiero po rozpaleniu ogniska. Jednak w nocy moskitiera była koniecznością, jeśli chciało się zmrużyć oko.
Wyspa Mewia
Spaliśmy do późnego ranka. Po śniadaniu, które składało się głównie z resztek wczorajszego obiadu, świeżych podpłomyków i puszki gulaszowej, postanowiliśmy obejrzeć wyspę. Za punkt docelowy uznaliśmy wieżę sygnalizacyjną znajdującą się na południe od naszego miejsca noclegowego. Zwinęliśmy obóz, zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy.



Dzicz – to mi przychodzi na myśl, kiedy piszę tę relację z krótkiej eksploracji Wyspy Mewiej  Wędrówka przez to miejsce oznacza konieczność przedzierania się przez gęste zarośla i trzciny. Zarośla wyrastały gdzieniegdzie na wysokość blisko 4 metrów. Grunt był podmokły, woda sięgała kostek – bez kaloszy lub woderów ani rusz. Trzymaliśmy się w niedużej odległości od brzegu, gdyż bliżej centrum wyspy drogę utrudniały splątane gałęzie krzewów i niedużych drzew. W końcu – po dwóch godzinach łamania i cięcia maczetą trzcin oraz suchych gałęzi – dotarliśmy zdyszani na miejsce. Nacieszyliśmy chwilę oczy pięknym widokiem na Odrę i ruszyliśmy w drogę powrotną do obozowiska.
Na miejscu zwinęliśmy graty i wrzuciliśmy je do łodzi. Pierwszy transport wyruszył na drugi brzeg a ja wylegując się w hamaku miałem jeszcze czas poczytać „Sztukę chodzenia” H.D. Thoreau. Jakieś półtorej godziny później siedziałem już w łodzi i płynęliśmy w stronę przystani jachtowej na Skolwinie (dzielnica Szczecina). Śródodrze opuszczałem z żalem i jednocześnie gorącym postanowieniem powrotu. 

(Autorem wszystkich zdjęć jest Łukasz Malinowski vel. Dzieciak.)

niedziela, 18 marca 2012

Zielone bogactwo



Wśród osób uprawiających bushcraft/survival strona internetowa Bogdana Jaśkiewicza „Zielona kuchnia” (www.survival.strefa.pl) uchodzi za jedną z najlepszych witryn poświęconych tej tematyce. Sam wielokrotnie z niej korzystałem - Szczególnie intensywnie wtedy, kiedy kilka lat temu zaczynałem swoją przygodę z bushcraftem. Dzisiaj również zdarza mi się do niej wracać. Znaleźć można na niej bardzo wiele użytecznych informacji – między innymi świetne wprowadzenie w terenoznawstwo, które, po wydrukowaniu, może służyć jako praktyczny podręcznik.
Ale strona ta słynie przede wszystkim z tego – jak wskazuje nazwa: „Zielona kuchnia” -  że zgromadzono na niej wiedzę dotyczącą rodzimych roślin jadalnych (i – w dużo mniejszym stopniu – jadalnych bezkręgowców). Od grudnia ubiegłego roku możemy cieszyć się tą wiedzą w formie książkowej. 
Dzikie menu
„Zielona kuchnia, czyli zielnik dziko rosnących roślin jadalnych Polski” – bo o tej książce mowa – zawiera opisy kulinarnego wykorzystania 150 drzew, krzewów, ziół i traw. Znajdziemy tu opisy tego, które części roślin można jeść, albo – jeśli nie da się ich spożyć w stanie surowym - jak je do konsumpcji odpowiednio przetworzyć. Opisy są uzupełnione o proponowane przez autora – albo innych znawców tematu, o czym Jaśkiewicz uczciwie informuje – przepisy zawierające prezentowaną roślinę. 
Jeśli chodzi o strukturę „Zielonej kuchni”, to książkę – zaraz po wstępie – otwiera blok podstawowych informacji botanicznych i najprostszych sposobów przygotowania roślin do spożycia. Zaraz po nim, znajduje się wspomniany zielnik, w którym opisom roślin i przepisom towarzyszą czytelne grafiki mające ułatwić ich identyfikację w terenie (niestety, w książce nie podano informacji, kto jest autorem rysunków). Następnie, autor prawie cztery strony poświęca biwakowym sposobom przygotowania różnych rodzajów pieczywa. (Miałem możliwość – pod okiem Jaśkiewicza – testować niektóre z nich podczas obozu dla kandydatów na instruktorów survivalu w czerwcu ubiegłego roku w Komaszycach i mogę tylko powiedzieć, że były po prostu pyszne.) Książkę zamykają zdjęcia kilkudziesięciu roślin.
Dla czytelnika „zielonego” – posiadającego nikłe doświadczenie w pozyskiwaniu roślin jadalnych w terenie (jak, na ten przykład, ja) - niewątpliwym zaskoczeniem może być to, że tak wiele dziko rosnących roślin w naszym kraju może być… skonsumowana. Jaśkiewicz pokazuje prawdziwe „kulinarne bogactwo” rodzimej flory, co jest niekwestionowaną zaletą tej książki.
Jaśkiewicz vs. Łuczaj
Czytając „Zieloną kuchnię” nie mogłem powstrzymać się przed porównaniem jej z innym rodzimym „survivalowym” opracowaniem tematu – „Przewodnikiem po roślinach jadalnych” autorstwa Łukasza Łuczaja. (Dla ścisłości: nie ośmielam się oczywiście porównywać kompetencji obydwu Panów - jedynie książki, które napisali.) W moim przekonaniu – w aspekcie przejrzystości i użyteczności zawartych informacji – „Zielona kuchnia” wypada lepiej. Wynika to z tego, że Jaśkiewicza interesowało po prostu przygotowanie praktycznego przewodnika. Natomiast książka Łuczaja zawiera wiele etnobotanicznych smaczków – opisów wykorzystywania danej rośliny przez różne pierwotne kultury – których u Jaśkiewicza brak. W związku z tym – w przypadku „Zielonej kuchni” – odczuwam pewien niedosyt, ale trudno mieć o to do autora pretensje. Wszak nie to było jego celem.
Kiedy wznowienie?
„Zielona kuchnia” została wydana przez autora własnym sumptem. Dlatego należy również pochwalić Jaśkiewicza za to, że książka prezentuje dobry poziom edytorski: grafiki i zdjęcia są dobrej jakości, a układ tekstu na stronach czytelny. Chcę to podkreślić, bo często pozycje wydawane nakładem własnym autorów od strony wydawniczej wyglądają – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt dobrze. W tym wypadku jest inaczej.
W książce nie podano informacji w ilu egzemplarzach została wydana. Przypuszczam – znając niemałe koszty druku – że nie była to ilość duża. Obawiam się również, że z tego względu cały nakład szybko się rozejdzie. Jeśli już to się stało, to błagajcie autora, by zrobił dodruk. Warto.

Bogdan Jaśkiewicz, „Zielona kuchnia, czyli zielnik dziko rosnących roślin jadalnych Polski”, wydano nakładem własnym autora, 2011