piątek, 24 sierpnia 2012

Piec ziemny


Jak się okazuje, z możliwości, jakie daje nam piekarnik nie musimy wcale rezygnować podczas dłuższych biwaków. Wzorując się na praktycznej mądrości przodków możemy podobne urządzenie skonstruować sobie w terenie. Może nie będzie miało termoobiegu i elektronicznej regulacji temperatury, ale potrawy z niego będą nie mniej smaczne, niż ze „zwykłego” piekarnika.

Piec ziemny zbudowałem razem z młodzieżą na niedawnym obozie survivalowym w Niepołcku na życzenie kucharza (Domicjana). Metodę konstrukcji zaczerpnąłem z „Podręcznika przetrwania dla sił specjalnych” Chrisa McNaiba. Wykonanie pieca jest dość szybkie i – jeśli tylko dysponujemy odpowiednimi narzędziami – nie powinno zająć dłużej niż 1-1,5 godziny. Poszczególne etapy pracy zilustrowałem rysunkami.

Co jest potrzebne?

Potrzebujemy czegoś do kopania. Od biedy, wystarczy saperka, ale lepszy będzie szpadel. Musimy też mieć coś, co posłuży jako komora piekarnika. Wykorzystaliśmy wiadro (bo akurat mieliśmy je pod ręką), ale można użyć czegoś innego: na przykład, dużych płaskich kamieni, czy nawet cegieł. Ważne jest, by komora pieca była na tyle przestronna, by umożliwiała nam przygotowywanie tych potraw, które chcemy.

Etap 1: przygotowanie paleniska

Na początek kopiemy wąski rowek o głębokości około 30-40 centymetrów. Będzie on paleniskiem, w którym zapłonie płomień ogrzewający piec.


Szerokość paleniska zależy od tego, jak szeroka będzie komora naszego piekarnika. Podobnie jest z jego długością. W naszym przypadku – jak napisałem, za komorę służyło wiadro – palenisko miało jakieś 25-30 centymetrów szerokości. Wnętrze możemy wyłożyć kamieniami, by palenisko miało izolację od ziemi (to ważne szczególnie wtedy, gdy budujemy piec w wilgotnej ziemi).

Etap 2: montaż komory pieca i początek budowy komina

„Montaż” brzmi może nieco zbyt technicznie. Sprawa jest prosta: wiadro kładziemy bokiem nad paleniskiem, które musi mieć taką szerokość, by pojemnik nie zsunął się nam na dół. Tuż za pojemnikiem wbijamy prosty drąg o średnicy 5-10 centymetrów. To wzornik komina (długość drąga: w zależności od rozmiarów pieca).



Z wiadra powinniśmy usunąć rączkę. Jeśli „uszy” ją przytrzymujące wystają ponad obręcz wiadra, to powinniśmy je zagiąć ku dołowi. W innym przypadku nie będzie możliwe szczelne domknięcie komory piekarnika podczas pieczenia. To ważne, by o tym pamiętać, bo jeśli tego nie zrobimy, to cała nasza praca może pójść na marne.

Etap 3: usypanie kopca

Wiadro i drąg zasypujemy ziemią. Musimy uważać, by nie zasypać przy tym paleniska. Dobrze, jeśli ziemia, która przysypujemy konstrukcję będzie gliniasta – dzięki temu nie będzie się nadmiernie osuwała.


Etap 4: ukończenie komina

Na ostatnim etapie pracy musimy delikatnie wyciągnąć drąg z kopca. Róbmy to delikatnie i powoli, by tunel komina nie osunął się i nie zniweczyło to naszej pracy. Jeśli komin się zawali, to będziemy musieli sypać piec od początku…



Pieczemy!
W zasadzie piec jest już gotowy. Możemy go jeszcze przepalić, czyli palić w palenisku dłuższy czas ogień. To utwardzi ziemię i nada całej konstrukcji większą spoistość. Przygotowując potrawy nie zapomnijmy o tym, by zamknąć czymś piekarnik, np. dużą pokrywką od garnka lub wiadra.


sobota, 18 sierpnia 2012

„To my jedziemy do lasu?” – relacja z obozu survivalowego „Leśna Republika” (Niepołcko 2012)


Survival jest dla wszystkich. To znaczy, uprawianie tej dyscypliny (?) nie jest zarezerwowane tylko dla komandosów i innych „twardzieli”. Dobitnie przekonałem się o tym na obozie survivalowym w Niepołcku, widząc nastolatki, które - nie patrząc na stan swoich pomalowanych paznokci, w pełnym makijażu i z wielką ochotą - budowały szałasy.

Niepołcko to wieś położona niecałe 10 kilometrów na północ od Barlinka (woj.zachodniopomorskie). Nie ma tam zasięgu telefonii komórkowej, co jakiś czas ciszę wypełnioną śpiewem ptaków zakłóca jedynie odległy szum maszyn rolniczych. Okoliczne lasy są dobrym miejscem do organizacji obozów przetrwania. To oczywiście nie kompletna dzicz, ale jednak warunki pozwalające na stworzenie poczucia przebywania poza cywilizacją.
Z organizacją obozu nosiłem się już od dłuższego czasu, a przynajmniej od momentu, kiedy podjąłem współpracę z Zachodniopomorską Fundacją Pomocy Rodzinie „Tęcza Serc”. Przez całą pierwszą połowę 2012 roku prowadziłem zajęcia z survivalu dla młodzieży, a organizacja podobnego wydarzenia wydawała się dobrym zwieńczeniem półrocznego cyklu zajęć.
Do współpracy zaprosiłem Domicjana Maraszkiewicza, z którym odbyłem już kilka wypadów survivalowych. Domek miał sporo doświadczenia związanego z kucharzeniem na obozach harcerskich. Jego pomoc w załatwianiu różnych formalności była nieoceniona. Zrobił też świetną robotę jako logistyk - ostateczny kształt i ład przestrzenny obozu to przede wszystkim jego zasługa.

Pierwszy szok

W końcu nastał dzień wyjazdu. W autobusie wiozącym nas na miejsce zaczęliśmy się poznawać. Dla niektórych uczestniczek cel podróży był zaskoczeniem („To my jedziemy do lasu?”). W końcu – jedni pełni obaw, inni żądni przygody – znaleźliśmy się na miejscu. Szybko rozładowaliśmy graty i ruszyliśmy w stronę miejsca obozowego, ulokowanego w zarośniętym lasem starym niemieckim majątku.
Zauważyłem, że niektórym na widok spartańskich warunków zakwaterowania zrzedła mina. W szczególności, przerażenie dziewczyn budziła umywalnia zrobiona z plandeki budowlanej. Nie wspominam już o braku bieżącej wody do mycia. Zaczęliśmy się z Domkiem zastanawiać, czy niektórzy uczestnicy nie opuszczą nas przed czasem. W końcu mieliśmy tu spędzić osiem dni.

Opanować własny umysł

Dni miały swój porządek, choć nie przesadzaliśmy z dyscypliną. Dwa razy dziennie zajęcia, do tego posiłki, sjesta i wieczorne ognisko.
W większości, za prowadzenie zajęć odpowiedzialny byłem ja. (Domek – poza organizacją świetnego warsztatu pierwszej pomocy – jeździł głównie po zaopatrzenie, załatwiał różne sprawy i gotował.) Trzy tematy survivalowe zdominowały obóz – pozyskiwanie i uzdatnienie wody do spożycia, rozpalanie i utrzymywanie ognia oraz budowa schronień z naturalnych materiałów. Entuzjazm i emocje budziły nocne marsze i gra w podchody. Trochę mniejszy – dzienne wycieczki.




Niewątpliwie największym wydarzeniem obozu był samotna noc w lesie (tzw. „solo”). Początkowo zdecydowanych na to było aż osiem osób. Do próby przystąpiło sześć: Janek, dwóch Łukaszów, Maciek, Patryk i Rafał. Założenie było takie, że mają spędzić noc w lesie samotnie – każdy w samodzielnie wybudowanym szałasie. Schronienia miały być oddalone od siebie przynajmniej o sto metrów, by stworzyć poczucie izolacji.
Starałem się jak najlepiej przygotować ich do tego doświadczenia. Poza nauką technik (przećwiczeniem rozpalania ogniska i budowy schronienia) omówiłem z nimi to, czego mogą się spodziewać nocą w lesie i jak na to może reagować ich psychika. Podkreślałem, że tak naprawdę będą się mierzyć nie z otaczającym ich ciemnym lasem, ale własnym umysłem - zawartymi w nim uprzedzeniami względem przyrody i fałszywymi wyobrażeniami o niej. Garść przydatnych uwag dorzucił jeszcze Domicjan. Mimo to, wielu z nich nie chciało uwierzyć, że nie grozi im nocny atak dzika… Pod koniec dnia, gdy już żarzyły się ogniska, przy szałasach czuć było napięcie i obawę przed zagęszczającą się ciemnością. Zrobiłem ostatnią rundę po wszystkich stanowiskach, uścisnąłem każdemu dłoń życząc powodzenia i odwagi, po czym oddaliłem się do swojego szałasu.
Choć każdy miał możliwość wycofania się, to nikt z niej nie skorzystał. Do rana wytrwali wszyscy. Z radością gratulowałem wszystkim przejścia próby. W obozowisku część osób przywitała ich zasłużonymi brawami. Podczas wieczornego ogniska „solowicze” opowiedzieli reszcie o swoich nocnych doświadczeniach: niepokojących nocnych dźwiękach, szalejącej wyobraźni i próbach jej okiełznania.







Wieczorny czas refleksji

Podczas obozu wieczorne ogniska pełniły ważna rolę. Każdy mógł się w trakcie ich trwania podzielić swoimi wrażeniami z mijającego dnia. Mówiliśmy – na równych prawach: tak uczestnicy, jak i instruktorzy – o tym, co nam się podobało, a co nie, co powinno ulec zmianie, poprawie etc. Podczas takiego ogniska wspólnie z młodzieżą ułożyliśmy również regulamin obozu, gdzie każdy mógł zabrać głos w dyskusjach i głosowaniach dotyczących każdego punktu. Ta ostatnia kwestia była dla nas szczególnie istotna, jako że zależało nam, by wytworzyć w uczestnikach poczucie odpowiedzialności za obóz. Chcieliśmy, by mieli poczucie, że nie są tylko klientami, ale współwłaścicielami całego wydarzenia. Przynajmniej w kilku przypadkach się to udało.
To był pierwszy obóz survivalowy, który organizowaliśmy z Domicjanem. Nie podnosiliśmy poprzeczki ekstremalnie wysoko – zależało nam, by zachęcić do uprawiania sztuki przetrwania również osoby, które miały z nią styczność pierwszy raz. Na trudniejsze obozy przyjdzie jeszcze czas (myślimy już o obozie zimowym).
Ważne jest to, że gdy przyszedł czas na wyjazd, to nikt nie miał nań ochoty. To dało nam poczucie dobrze wykonanej pracy.