(Co prawda, opisywana tu eskapada miała miejsce dość dawno temu (bo w 2009 roku),
ale była niezapomniana z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że
był to „wieczór kawalerski” jednego z członków ekipy – Rafała vel. Raka. Po wtóre
- po raz pierwszy odkryłem bogactwo i piękno leżącego niemal w centrum
Szczecina śródodrza: krainy prawie dzikich wysp, gdzie, całe szczęście, nie
uświadczy się turystów, za to orły bieliki - owszem. Fascynacja ta trwa do dziś
i jest nieustannie pogłębiana kolejnymi wypadami.)
Trawestując tytuł znanej powieści
Jerome K. Jerome’a - panów w łódce było trzech, nie licząc psa. Dzieciak, Raku,
Maks (mój pies) i ja wypłynęliśmy w sobotę około 6 rano z okolic starej
papierni na Gocławiu (dzielnica Szczecina). Pogoda była słoneczna i
bezwietrzna. Naszym celem było spenetrowanie śródodrzańskich wysp, wizyta na
betonowym statku „Ulrich Finsterwalde” oraz odnalezienie starego poniemieckiego
cmentarza w okolicach wsi Święta.
Kąpiel mimo woli
Łódka okazała się być taką
kruszyną, że podczas transportu bagażu trzeba było robić podwójny kurs, bo
gdybyśmy władowali się do niej w trójkę ze wszystkimi gratami i psem, to nawet niewielka
fala stwarzałaby ryzyko wywrotki.
Z uwagi na to, że na eskapadę
mieliśmy tylko 2 dni zdecydowaliśmy się ograniczyć się do eksploracji - poza
wizytą we wspomnianych miejscach - Wyspy
Mewiej. Po dopłynięciu zostawiliśmy na niej cały bagaż – tam planowaliśmy
założyć obóz. Pierwszym celem naszej wyprawy był stary niemiecki betonowiec,
osadzony na mieliźnie w północnej części Jeziora Dąbie.
Wtedy spotkała nas pierwsza
przygoda, z gatunku tych "niespodziewanych". Nasza łódka była bardzo
płytka i wsiadając na nią tąpnąłem nogą nieco zbyt mocno. W efekcie krypa
nabrała wody i… znaleźliśmy się w wodzie z całą zawartością łódki Całe szczęście większość rzeczy mieliśmy
zabezpieczoną plastikowymi workami i nic nie uległo zniszczeniu. Przebraliśmy się
i po tym niefortunnym – aczkolwiek zabawnym - wydarzeniu odbiliśmy od brzegu.
Statek z betonu
Na betonowiec płynęliśmy trochę
nerwowo, nieustannie wypatrując motorówek i innych łodzi mogących robić dużą
falę, ale - całe szczęście - te, które nas mijały zachowywały zawsze rozsądną
odległość. Do betonowca podpłynęliśmy od północnej strony - ktoś kiedyś
zamontował tam ledwie już trzymającą się drabinkę, po której można dostać się
na statek. Emocji dostarczyło wciąganie liną na pokład mojego psa (zarówno mi,
jak i jemu), dla którego w tym celu zrobiłem uprząż z bluzy. Żałuję, że nie mam
tego na żadnym zdjęciu, bo widok był naprawdę niecodzienny.


Stary betonowiec "Urlich
Finsterwalde" służył podczas II wojny światowej do transportu benzyny
syntetycznej produkowanej w leżących nieopodal Szczecina Policach. Niemcy
zdecydowali się na budowę betonowych statków - poza tym leżącym na Dąbiu w
użyciu był jeszcze "Karl Finsterwalde", który dzisiaj znajduje się na
dnie w okolicach Świnoujścia - z uwagi na problemy ze stalą, które pojawiły się
podczas przedłużającej się wojny. "Urlich Finsterwalde" został
uszkodzony podczas jednego z nalotów i wyłączono go z użytku. W latach 60-tych
odholowano go na miejsce, w którym obecnie się znajduje. Dzisiaj jest atrakcją
turystyczną.
Grodzie i komory transportowe są
na statku zalane, ale naszą uwagę zwróciło to, że można dostać się do
pomieszczeń na dziobie. Niestety nie dysponowaliśmy żadnym sprzętem, który by
nam to umożliwił - drabiną zwykła lub sznurkową - i dlatego nie chcieliśmy
ryzykować schodzenia na dół. Niemniej korci nas, by tam zajrzeć i pewnie kiedyś
to zrobimy.
Zarośnięty cmentarz
Po dość kłopotliwym zejściu (i -
tym razem - spuszczeniu mojego psa w uprzęży, który był na tyle zestresowany,
że po raz pierwszy w życiu mnie ugryzł ) skierowaliśmy się do naszego
następnego celu - starego poniemieckiego cmentarza. Znajduje się on na południe
od wsi Święta (północy brzeg Jeziora Dąbie). Aby się do niego dostać
zacumowaliśmy w uroczej i nieużywanej już przystani jachtowej. Dojście do plaży
było mocno zarośnięte i musieliśmy zrobić użytek z maczety. Wciągnęliśmy łódkę
na brzeg i ruszyliśmy w głąb lądu.

Przez kilkaset pierwszych metrów
musieliśmy się przedzierać przez gęste trawy i zarośla, po czym udało nam się
wyjść na polną drogę. Ta po kilkunastu minutach zaprowadziła na do miejsca
przeznaczenia. Cmentarz znajduje się w całkowitej ruinie. Nagrobki nie mają
nawet tablic upamiętniających tych, którzy tam leżą. Ciała nie były chyba
ekshumowane, ale nie wiem tego na pewno. Całość przedstawiała dość przygnębiający
widok i dawała asumpt do przemyśleń nie tylko nad kruchością ludzkiego życia
ale i przemijalnością pamięci po nim.
Komary, komary… i komary
Zbliżała się godzina 16 i
zdecydowaliśmy się wracać do obozu na Wyspie Mewiej na obiad. Na miejscu
rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy ruszt metodą opisaną przez Dęba na jego blogu
(zamiast patyków jako kratki użyliśmy jakiegoś powoju, chyba bluszczu, który jednak
po pewnym czasie przepalał się - patyki są jednak lepsze). Usmażyliśmy na
kocherze rybę a na ruszcie upiekliśmy podpłomyki, który przygotowaliśmy już na
miejscu. Potem wylegiwaliśmy się w hamaku i na rozłożonych karimatach blisko
godzinę. Ostre słońce, wiosłowanie, aktywność od wczesnych godzin rannych i
wreszcie zjedzony z apetytem obiad uczyniły nas nieco ospałymi. Po krótkiej
próbie eksploracji wyspy zdecydowaliśmy się odłożyć ją na dzień następny.


Noc minęła bardzo spokojnie.
Nasze miejsce noclegowe było osłonięte od wiatru, chłód też nie był uporczywy.
Ja spałem w hamaku pod rozciągniętym ponchem BW a koledzy pod spiętymi dwoma
pałatkami WP, wymościwszy sobie uprzednio legowisko ściętymi suchymi
trzcinami. Nie słyszałem w otaczających nas zaroślach dźwięków żadnych
większych zwierząt, w dzień nigdzie na wyspie nie znaleźliśmy też ich śladów –
wydaje się więc, że rezydentami są tutaj głównie owady, płazy, gady i ptaki.
Pierwszego dnia kilka metrów nad moją głową przeleciał majestatyczny bielik, co
wprawiło mnie w zachwyt Tak jak się
spodziewaliśmy było tutaj mnóstwo komarów – były dokuczliwe nawet w dzień,
udało się od nich opędzić dopiero po rozpaleniu ogniska. Jednak w nocy moskitiera
była koniecznością, jeśli chciało się zmrużyć oko.
Wyspa Mewia
Spaliśmy do późnego ranka. Po
śniadaniu, które składało się głównie z resztek wczorajszego obiadu, świeżych
podpłomyków i puszki gulaszowej, postanowiliśmy obejrzeć wyspę. Za punkt
docelowy uznaliśmy wieżę sygnalizacyjną znajdującą się na południe od naszego
miejsca noclegowego. Zwinęliśmy obóz, zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i
ruszyliśmy.

Dzicz – to mi przychodzi na myśl,
kiedy piszę tę relację z krótkiej eksploracji Wyspy Mewiej Wędrówka przez to miejsce oznacza konieczność
przedzierania się przez gęste zarośla i trzciny. Zarośla wyrastały
gdzieniegdzie na wysokość blisko 4 metrów. Grunt był podmokły, woda sięgała
kostek – bez kaloszy lub woderów ani rusz. Trzymaliśmy się w niedużej
odległości od brzegu, gdyż bliżej centrum wyspy drogę utrudniały splątane
gałęzie krzewów i niedużych drzew. W końcu – po dwóch godzinach łamania i
cięcia maczetą trzcin oraz suchych gałęzi – dotarliśmy zdyszani na miejsce.
Nacieszyliśmy chwilę oczy pięknym widokiem na Odrę i ruszyliśmy w drogę
powrotną do obozowiska.
Na miejscu zwinęliśmy graty i
wrzuciliśmy je do łodzi. Pierwszy transport wyruszył na drugi brzeg a ja
wylegując się w hamaku miałem jeszcze czas poczytać „Sztukę chodzenia” H.D.
Thoreau. Jakieś półtorej godziny później siedziałem już w łodzi i płynęliśmy w
stronę przystani jachtowej na Skolwinie (dzielnica Szczecina). Śródodrze
opuszczałem z żalem i jednocześnie gorącym postanowieniem powrotu.
(Autorem wszystkich zdjęć jest Łukasz Malinowski vel. Dzieciak.)