Survival jest dla
wszystkich. To znaczy, uprawianie tej dyscypliny (?) nie jest
zarezerwowane tylko dla komandosów i innych „twardzieli”.
Dobitnie przekonałem się o tym na obozie survivalowym w Niepołcku,
widząc nastolatki, które - nie patrząc na stan swoich pomalowanych
paznokci, w pełnym makijażu i z wielką ochotą - budowały
szałasy.
Niepołcko to wieś
położona niecałe 10 kilometrów na północ od Barlinka
(woj.zachodniopomorskie). Nie ma tam zasięgu telefonii komórkowej,
co jakiś czas ciszę wypełnioną śpiewem ptaków zakłóca jedynie
odległy szum maszyn rolniczych. Okoliczne lasy są dobrym miejscem
do organizacji obozów przetrwania. To oczywiście nie kompletna
dzicz, ale jednak warunki pozwalające na stworzenie poczucia
przebywania poza cywilizacją.
Z organizacją obozu
nosiłem się już od dłuższego czasu, a przynajmniej od momentu,
kiedy podjąłem współpracę z Zachodniopomorską Fundacją Pomocy
Rodzinie „Tęcza Serc”. Przez całą pierwszą połowę 2012 roku
prowadziłem zajęcia z survivalu dla młodzieży, a organizacja
podobnego wydarzenia wydawała się dobrym zwieńczeniem półrocznego
cyklu zajęć.
Do współpracy
zaprosiłem Domicjana Maraszkiewicza, z którym odbyłem już kilka
wypadów survivalowych. Domek miał sporo doświadczenia związanego
z kucharzeniem na obozach harcerskich. Jego pomoc w załatwianiu
różnych formalności była nieoceniona. Zrobił też świetną
robotę jako logistyk - ostateczny kształt i ład przestrzenny obozu
to przede wszystkim jego zasługa.
Pierwszy szok
W końcu nastał dzień
wyjazdu. W autobusie wiozącym nas na miejsce zaczęliśmy się
poznawać. Dla niektórych uczestniczek cel podróży był
zaskoczeniem („To my jedziemy do lasu?”). W końcu – jedni
pełni obaw, inni żądni przygody – znaleźliśmy się na miejscu.
Szybko rozładowaliśmy graty i ruszyliśmy w stronę miejsca
obozowego, ulokowanego w zarośniętym lasem starym niemieckim
majątku.
Zauważyłem, że
niektórym na widok spartańskich warunków zakwaterowania zrzedła
mina. W szczególności, przerażenie dziewczyn budziła umywalnia
zrobiona z plandeki budowlanej. Nie wspominam już o braku bieżącej
wody do mycia. Zaczęliśmy się z Domkiem zastanawiać, czy
niektórzy uczestnicy nie opuszczą nas przed czasem. W końcu
mieliśmy tu spędzić osiem dni.
Opanować własny
umysł
Dni miały swój
porządek, choć nie przesadzaliśmy z dyscypliną. Dwa razy dziennie
zajęcia, do tego posiłki, sjesta i wieczorne ognisko.
W większości, za
prowadzenie zajęć odpowiedzialny byłem ja. (Domek – poza
organizacją świetnego warsztatu pierwszej pomocy – jeździł
głównie po zaopatrzenie, załatwiał różne sprawy i gotował.)
Trzy tematy survivalowe zdominowały obóz – pozyskiwanie i
uzdatnienie wody do spożycia, rozpalanie i utrzymywanie ognia oraz
budowa schronień z naturalnych materiałów. Entuzjazm i emocje
budziły nocne marsze i gra w podchody. Trochę mniejszy – dzienne
wycieczki.
Niewątpliwie największym
wydarzeniem obozu był samotna noc w lesie (tzw. „solo”).
Początkowo zdecydowanych na to było aż osiem osób. Do próby
przystąpiło sześć: Janek, dwóch Łukaszów, Maciek, Patryk i
Rafał. Założenie było takie, że mają spędzić noc w lesie
samotnie – każdy w samodzielnie wybudowanym szałasie. Schronienia
miały być oddalone od siebie przynajmniej o sto metrów, by
stworzyć poczucie izolacji.
Starałem się jak
najlepiej przygotować ich do tego doświadczenia. Poza nauką
technik (przećwiczeniem rozpalania ogniska i budowy schronienia)
omówiłem z nimi to, czego mogą się spodziewać nocą w lesie i
jak na to może reagować ich psychika. Podkreślałem, że tak
naprawdę będą się mierzyć nie z otaczającym ich ciemnym lasem,
ale własnym umysłem - zawartymi w nim uprzedzeniami względem
przyrody i fałszywymi wyobrażeniami o niej. Garść przydatnych
uwag dorzucił jeszcze Domicjan. Mimo to, wielu z nich nie chciało
uwierzyć, że nie grozi im nocny atak dzika… Pod koniec dnia, gdy
już żarzyły się ogniska, przy szałasach czuć było napięcie i
obawę przed zagęszczającą się ciemnością. Zrobiłem ostatnią
rundę po wszystkich stanowiskach, uścisnąłem każdemu dłoń
życząc powodzenia i odwagi, po czym oddaliłem się do swojego
szałasu.
Choć każdy miał
możliwość wycofania się, to nikt z niej nie skorzystał. Do rana
wytrwali wszyscy. Z radością gratulowałem wszystkim przejścia
próby. W obozowisku część osób przywitała ich zasłużonymi
brawami. Podczas wieczornego ogniska „solowicze” opowiedzieli
reszcie o swoich nocnych doświadczeniach: niepokojących nocnych
dźwiękach, szalejącej wyobraźni i próbach jej okiełznania.
Wieczorny czas refleksji
Podczas obozu wieczorne
ogniska pełniły ważna rolę. Każdy mógł się w trakcie ich
trwania podzielić swoimi wrażeniami z mijającego dnia. Mówiliśmy
– na równych prawach: tak uczestnicy, jak i instruktorzy – o
tym, co nam się podobało, a co nie, co powinno ulec zmianie,
poprawie etc. Podczas takiego ogniska wspólnie z młodzieżą
ułożyliśmy również regulamin obozu, gdzie każdy mógł zabrać
głos w dyskusjach i głosowaniach dotyczących każdego punktu. Ta
ostatnia kwestia była dla nas szczególnie istotna, jako że
zależało nam, by wytworzyć w uczestnikach poczucie
odpowiedzialności za obóz. Chcieliśmy, by mieli poczucie, że nie
są tylko klientami, ale współwłaścicielami całego wydarzenia.
Przynajmniej w kilku przypadkach się to udało.
To był pierwszy obóz
survivalowy, który organizowaliśmy z Domicjanem. Nie podnosiliśmy
poprzeczki ekstremalnie wysoko – zależało nam, by zachęcić do
uprawiania sztuki przetrwania również osoby, które miały z nią
styczność pierwszy raz. Na trudniejsze obozy przyjdzie jeszcze czas
(myślimy już o obozie zimowym).
Ważne jest to, że gdy
przyszedł czas na wyjazd, to nikt nie miał nań ochoty. To dało
nam poczucie dobrze wykonanej pracy.
to był mój najlepszy obóz w życiu , super ludzie i przygody . ;D nigdy nie zapomnę mojego zaskoczenia : ' to my jedziemy do lasu ?! ' ;) mam zamiar wybrać się także na edycję zimową . ;] szcególnie podobało mi się budowanie szałasów . :)
OdpowiedzUsuńPola .
Cieszę się, że Ci się podobało ;) Myślę, że będziemy robili edycję zimową - dam jeszcze znać. Przypominam również, że od września zaczynamy zajęcia z survivalu.
OdpowiedzUsuń