poniedziałek, 26 marca 2012

Trzech Panów w łódce (nie licząc psa), czyli dawna wyprawa na śródodrze


(Co prawda, opisywana tu eskapada miała miejsce dość dawno temu (bo w 2009 roku), ale była niezapomniana z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że był to „wieczór kawalerski” jednego z członków ekipy – Rafała vel. Raka. Po wtóre - po raz pierwszy odkryłem bogactwo i piękno leżącego niemal w centrum Szczecina śródodrza: krainy prawie dzikich wysp, gdzie, całe szczęście, nie uświadczy się turystów, za to orły bieliki - owszem. Fascynacja ta trwa do dziś i jest nieustannie pogłębiana kolejnymi wypadami.)

Trawestując tytuł znanej powieści Jerome K. Jerome’a - panów w łódce było trzech, nie licząc psa. Dzieciak, Raku, Maks (mój pies) i ja wypłynęliśmy w sobotę około 6 rano z okolic starej papierni na Gocławiu (dzielnica Szczecina). Pogoda była słoneczna i bezwietrzna. Naszym celem było spenetrowanie śródodrzańskich wysp, wizyta na betonowym statku „Ulrich Finsterwalde” oraz odnalezienie starego poniemieckiego cmentarza w okolicach wsi Święta.


Kąpiel mimo woli
Łódka okazała się być taką kruszyną, że podczas transportu bagażu trzeba było robić podwójny kurs, bo gdybyśmy władowali się do niej w trójkę ze wszystkimi gratami i psem, to nawet niewielka fala stwarzałaby ryzyko wywrotki.
Z uwagi na to, że na eskapadę mieliśmy tylko 2 dni zdecydowaliśmy się ograniczyć się do eksploracji - poza wizytą we wspomnianych  miejscach - Wyspy Mewiej. Po dopłynięciu zostawiliśmy na niej cały bagaż – tam planowaliśmy założyć obóz. Pierwszym celem naszej wyprawy był stary niemiecki betonowiec, osadzony na mieliźnie w północnej części Jeziora Dąbie.


Wtedy spotkała nas pierwsza przygoda, z gatunku tych "niespodziewanych". Nasza łódka była bardzo płytka i wsiadając na nią tąpnąłem nogą nieco zbyt mocno. W efekcie krypa nabrała wody i… znaleźliśmy się w wodzie z całą zawartością łódki  Całe szczęście większość rzeczy mieliśmy zabezpieczoną plastikowymi workami i nic nie uległo zniszczeniu. Przebraliśmy się i po tym niefortunnym – aczkolwiek zabawnym - wydarzeniu odbiliśmy od brzegu.
Statek z betonu
Na betonowiec płynęliśmy trochę nerwowo, nieustannie wypatrując motorówek i innych łodzi mogących robić dużą falę, ale - całe szczęście - te, które nas mijały zachowywały zawsze rozsądną odległość. Do betonowca podpłynęliśmy od północnej strony - ktoś kiedyś zamontował tam ledwie już trzymającą się drabinkę, po której można dostać się na statek. Emocji dostarczyło wciąganie liną na pokład mojego psa (zarówno mi, jak i jemu), dla którego w tym celu zrobiłem uprząż z bluzy. Żałuję, że nie mam tego na żadnym zdjęciu, bo widok był naprawdę niecodzienny.





Stary betonowiec "Urlich Finsterwalde" służył podczas II wojny światowej do transportu benzyny syntetycznej produkowanej w leżących nieopodal Szczecina Policach. Niemcy zdecydowali się na budowę betonowych statków - poza tym leżącym na Dąbiu w użyciu był jeszcze "Karl Finsterwalde", który dzisiaj znajduje się na dnie w okolicach Świnoujścia - z uwagi na problemy ze stalą, które pojawiły się podczas przedłużającej się wojny. "Urlich Finsterwalde" został uszkodzony podczas jednego z nalotów i wyłączono go z użytku. W latach 60-tych odholowano go na miejsce, w którym obecnie się znajduje. Dzisiaj jest atrakcją turystyczną.



Grodzie i komory transportowe są na statku zalane, ale naszą uwagę zwróciło to, że można dostać się do pomieszczeń na dziobie. Niestety nie dysponowaliśmy żadnym sprzętem, który by nam to umożliwił - drabiną zwykła lub sznurkową - i dlatego nie chcieliśmy ryzykować schodzenia na dół. Niemniej korci nas, by tam zajrzeć i pewnie kiedyś to zrobimy.
Zarośnięty cmentarz
Po dość kłopotliwym zejściu (i - tym razem - spuszczeniu mojego psa w uprzęży, który był na tyle zestresowany, że po raz pierwszy w życiu mnie ugryzł ) skierowaliśmy się do naszego następnego celu - starego poniemieckiego cmentarza. Znajduje się on na południe od wsi Święta (północy brzeg Jeziora Dąbie). Aby się do niego dostać zacumowaliśmy w uroczej i nieużywanej już przystani jachtowej. Dojście do plaży było mocno zarośnięte i musieliśmy zrobić użytek z maczety. Wciągnęliśmy łódkę na brzeg i ruszyliśmy w głąb lądu.



Przez kilkaset pierwszych metrów musieliśmy się przedzierać przez gęste trawy i zarośla, po czym udało nam się wyjść na polną drogę. Ta po kilkunastu minutach zaprowadziła na do miejsca przeznaczenia. Cmentarz znajduje się w całkowitej ruinie. Nagrobki nie mają nawet tablic upamiętniających tych, którzy tam leżą. Ciała nie były chyba ekshumowane, ale nie wiem tego na pewno. Całość przedstawiała dość przygnębiający widok i dawała asumpt do przemyśleń nie tylko nad kruchością ludzkiego życia ale i przemijalnością pamięci po nim.
Komary, komary… i komary
Zbliżała się godzina 16 i zdecydowaliśmy się wracać do obozu na Wyspie Mewiej na obiad. Na miejscu rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy ruszt metodą opisaną przez Dęba na jego blogu (zamiast patyków jako kratki użyliśmy jakiegoś powoju, chyba bluszczu, który jednak po pewnym czasie przepalał się - patyki są jednak lepsze). Usmażyliśmy na kocherze rybę a na ruszcie upiekliśmy podpłomyki, który przygotowaliśmy już na miejscu. Potem wylegiwaliśmy się w hamaku i na rozłożonych karimatach blisko godzinę. Ostre słońce, wiosłowanie, aktywność od wczesnych godzin rannych i wreszcie zjedzony z apetytem obiad uczyniły nas nieco ospałymi. Po krótkiej próbie eksploracji wyspy zdecydowaliśmy się odłożyć ją na dzień następny.





Noc minęła bardzo spokojnie. Nasze miejsce noclegowe było osłonięte od wiatru, chłód też nie był uporczywy. Ja spałem w hamaku pod rozciągniętym ponchem BW a koledzy pod spiętymi dwoma pałatkami WP, wymościwszy sobie uprzednio legowisko ściętymi suchymi trzcinami. Nie słyszałem w otaczających nas zaroślach dźwięków żadnych większych zwierząt, w dzień nigdzie na wyspie nie znaleźliśmy też ich śladów – wydaje się więc, że rezydentami są tutaj głównie owady, płazy, gady i ptaki. Pierwszego dnia kilka metrów nad moją głową przeleciał majestatyczny bielik, co wprawiło mnie w zachwyt  Tak jak się spodziewaliśmy było tutaj mnóstwo komarów – były dokuczliwe nawet w dzień, udało się od nich opędzić dopiero po rozpaleniu ogniska. Jednak w nocy moskitiera była koniecznością, jeśli chciało się zmrużyć oko.
Wyspa Mewia
Spaliśmy do późnego ranka. Po śniadaniu, które składało się głównie z resztek wczorajszego obiadu, świeżych podpłomyków i puszki gulaszowej, postanowiliśmy obejrzeć wyspę. Za punkt docelowy uznaliśmy wieżę sygnalizacyjną znajdującą się na południe od naszego miejsca noclegowego. Zwinęliśmy obóz, zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy.



Dzicz – to mi przychodzi na myśl, kiedy piszę tę relację z krótkiej eksploracji Wyspy Mewiej  Wędrówka przez to miejsce oznacza konieczność przedzierania się przez gęste zarośla i trzciny. Zarośla wyrastały gdzieniegdzie na wysokość blisko 4 metrów. Grunt był podmokły, woda sięgała kostek – bez kaloszy lub woderów ani rusz. Trzymaliśmy się w niedużej odległości od brzegu, gdyż bliżej centrum wyspy drogę utrudniały splątane gałęzie krzewów i niedużych drzew. W końcu – po dwóch godzinach łamania i cięcia maczetą trzcin oraz suchych gałęzi – dotarliśmy zdyszani na miejsce. Nacieszyliśmy chwilę oczy pięknym widokiem na Odrę i ruszyliśmy w drogę powrotną do obozowiska.
Na miejscu zwinęliśmy graty i wrzuciliśmy je do łodzi. Pierwszy transport wyruszył na drugi brzeg a ja wylegując się w hamaku miałem jeszcze czas poczytać „Sztukę chodzenia” H.D. Thoreau. Jakieś półtorej godziny później siedziałem już w łodzi i płynęliśmy w stronę przystani jachtowej na Skolwinie (dzielnica Szczecina). Śródodrze opuszczałem z żalem i jednocześnie gorącym postanowieniem powrotu. 

(Autorem wszystkich zdjęć jest Łukasz Malinowski vel. Dzieciak.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz